Szczerze to gdy tylko usłyszałam o tej książce i gdy dowiedziałam się, jaką historię w sobie zawiera, niesamowicie się na nią nakręciłam i dość dużo zaczęłam od niej wymagać. Miałam nadzieję poznać fantastyczną powieść napisaną genialnym stylem, który nie pozwoli oderwać mi się od lektury. I chociaż z tym pierwszym nie miałam najmniejszego problemu, to jednak z tym stylem autorki było dosyć średnio... Jednak zanim przejdziemy do szczegółów,
(...)
chciałabym najpierw nakreślić wam trochę, o czym Mój przyjaciel kot jest.
Nasza przygoda z ów książką zaczyna się od poznania Michaela Kinga - bezdomnego czterdziestoparoletniego mężczyzny, który już od bardzo dawna mieszka na ulicach Portland. Jak każda taka osoba i Michael, zwany przez przyjaciół Węszycielem, ma swoją historię, która sprowadziła do na tą drogę i którą to poznajemy podczas lektury. Pewnego razu, wraz ze swoim przyjacielem Stinsonem, mężczyzna znajduje zranioną, wychudzoną i bardzo przestraszoną kotkę Z racji swojej miłości do zwierząt, Michael postanawia przygarnąć na jakiś czas to małe stworzenie, bo wie, że długo na ulicach Portland by nie przeżyła. Opatruje więc jej rany, karmi ją i stara się stworzyć dla niej przyjemny kącik, jednocześnie próbując odnaleźć jej właściciela. Szybko wychodzi jednak na to, że nie tak łatwo odnaleźć pana kotki, którą nazywa Tabor. W końcu ta osobliwa para bardzo się ze sobą zaprzyjaźnia i wyrusza w podróż przez Stany.
Równolegle poznajemy również historię Rona, czyli właściciela Tabor (a raczej Mata Hari). Poznajemy uczucia, jakie targają mężczyzną po stracie ukochanego zwierzaka, obserwujemy jego powolnie rozwijające się szaleństwo jednak co najważniejsze, razem z bohaterem cały czas trzymamy się nadziei, że Mata żyje i kiedyś do niego wróci.
Powyższy opis jest tylko takim ogólnym zarysem tego, co prezentuje sobą cała historia. Bardzo spodobało mi się to, że autorka postanowiła w swojej powieści przedstawić również wszystkie te emocje, jakie towarzyszom bohaterom i jakimi, przede wszystkim, obdarzają małą kotkę. To zaskakujące, jak takie jedno małe stworzonko może odmienić czyjeś życie i jak mocno człowiek może być do niego przywiązany.
Gdy w trakcie czytania uświadamiałam sobie raz za razem, że cała ta historia wydarzyła się na prawdę, jeszcze bardziej nie mogłam wyjść z podziwu nad wyjątkowością Tabor oraz nad tym uczuciem, jakie zarówno Michael, jak i Ron obdarzyli tego zwierzaka. Dodatkowo te wszystkie opisy zachowania kotki, ta jej mądrość i wyrozumiałość jeszcze bardziej chwyciły mnie za serce. Czytając książkę cały czas myślałam o tym, że tą historię powinien poznać każdy, kto nigdy nie doceniał kotów, Wszyscy zawsze myślą, że to psy są najlepszymi przyjaciółmi człowieka, a koty to tylko te urocze puchate stworzenia, które mają człowieka tak na prawdę gdzieś. Ta książka świetnie pokazuje, jak błędne jest myślenie tych, którzy nigdy nie mieli prawdziwego kontaktu z kotami. Choć sama po moim kocie widzę, że te zwierzęta mają swój własny charakter i nigdy nie będą robić tak, jak człowiek sobie wymyślił, to nie wyobrażam sobie tego, żeby mogły zachowywać się inaczej. One również czują głęboką więź ze swoim panem, chociaż pan to nie jest dobre słowo. Człowiek jest dla kota obrońcą i jego towarzyszem. To właśnie dzięki tej swojej indywidualności są one takie wyjątkowe i niesamowite.
Na początku wspomniałam o tym, że byłam zawiedziona stylem autorki no i niestety to jest prawda. Samą książkę czytało mi się bardzo źle, bo choć historia niesamowicie mnie ciekawiła, to jednak autorka opisała ją w taki nudny i bardzo dłużący się sposób, że mam wrażenie, że dobrnięcie do końca powieści zajęło mi całe lata. Było tutaj zdecydowanie za dużo zbędnych opisów - wiele rzeczy można byłoby skrócić, a i tak zachowałoby się cały sens i ważne elementy. Autorka nie potrafiła moim zdaniem przyciągnąć uwagi czytelnika - tą rolę wykonała w pełni historia Węszyciela i Tabor. Wydaje mi się, że gdyby nie to, książka byłaby dla mnie kompletną klapą.
Już po zakończeniu głównej części książki mamy zawarty fragment, w którym autorka opowiada o swoim spotkaniu z poszczególnymi bohaterami, już po całej tej historii z Tabor. Opowiada tam o tym, jak dalej potoczyły się ich losy. Tam zrobiła to fantastycznie! Pisała z własnej perspektywy i przez to było widać, że wie o czym pisze i jak w pełni oddać charakter tych sytuacji. Dla mnie cała książka mogłaby zostać napisana w taki sposób.
Podsumowując więc, warto sięgnąć po książkę Mój przyjaciel kot tylko po to, aby poznać tą wspaniałą i wzruszającą historię Michaela, Rona i ich wspólnej kotki. Szkoda, że styl, w jakim została napisana książka tak bardzo wszystko psuje i zniechęca do do czytania. Ja, choć bardzo się cieszę, że poznałam losy Tabor, to jednak czuję się, jakbym całkowicie zmarnowała ten czas, który na to straciłam. Opowiedzenie tej historii miało spory potencjał - szkoda, że został on tak bardzo zmarnowany...
Czy polecam? I tak i nie. Tak, no bo wiecie - Tabor. Nie, bo styl skutecznie utrudnia czytanie.
Podobno koty są kapryśne, chadzają własnymi ścieżkami i nie potrafią okazywać ciepłych uczuć. Nic bardziej mylnego! Warto bliżej przyjrzeć się tym niesamowitym zwierzakom, odkryć ich urok oraz zrozumieć, że koty umieją naprawdę mocno kochać… Michael King jest bezdomnym człowiekiem, niezwykle smutnym, zgorzkniałym i szukającym pocieszenia w alkoholu. Od wielu lat żyje na ulicach Portland, ledwo wiążąc koniec z końcem.
(...)
Jego los odmienia się deszczowej nocy, gdy odnajduje pewną kotkę. Zaniedbany i ranny zwierzak potrzebuje natychmiastowej pomocy. Michael po raz pierwszy kupuje karmę oraz leki, nie alkohol. Czuje ogromne zdziwienie, ponieważ rano sympatyczna towarzyszka nadal przy nim trwa. Nie ucieka. King postanawia zaopiekować się kotką, nazywa ją Tabor. Ludzie zaczynają spoglądać na niego życzliwszym okiem, chętniej dając jedzenie i pieniądze. Nadchodzi zima, więc Michael i Tabor wyruszają w podróż do cieplejszego miejsca, przy okazji spotykając mnóstwo dobrych osób. Nawzajem leczą swoje rany. W Montanie mężczyzna idzie z kotką do weterynarza — odkrywa, że jego przyjaciółka ma założony chip, a jej prawdziwy właściciel nigdy nie poddał się w poszukiwaniach. Przed Michaelem pojawia się wielki dylemat: czy zrezygnować z tej niesamowitej relacji?
Od lat trwa wojna między psiarzami a kociarzami. Do której kategorii się zaliczam? Obu! Uwielbiam wszystkie zwierzęta, więc nie umiem rozdzielać je na lepsze i gorsze. Ponad rok temu przeczytałam świetną książkę autorstwa W. Bruce’a Camerona, chyba większość ją zna — „Był sobie pies”. Zrobiła na mnie spore wrażenie, dała wiele wspaniałych chwil. GAdy zauważyłam zapowiedź powieści Britt Collins z automatu pomyślałam, że obie pozycje mogą mieć wspólny mianownik, jakim jest dostarczanie wzruszeń. Nie pomyliłam się w tej kwestii, a teraz na mej półce dwa egzemplarze stoją dumnie obok siebie. Kto wie, może pora na historie o królikach, myszkach, koniach? Da się skompletować niezłą kolekcję! Aktualnie skupiając uwagę na twórczości Collins muszę stwierdzić, że postawiła poprzeczkę wysoko! I to nie tylko za sprawą talentu literackiego, ale też nietuzinkowej osobowości.
Britt nie jest wyłącznie pisarką i dziennikarką, a również działa na rzecz dzikich zwierząt. Udziela się charytatywnie, podróżuje po całym świecie, dociera do najdalszych zakątków, aby pomagać różnym gatunkom. „Duże koty” w Namibii, dzikie konie w Nevadzie, opiekowała się nimi. Udało jej się zebrać mnóstwo pieniędzy dla fundacji. Świetna kobieta, pełna pasji. Jakby stworzona do opowiedzenia tej historii, która przecież wydarzyła się naprawdę! Dopiero w trakcie lektury uświadomiłam sobie, że parę lat temu usłyszałam o Michaelu Kingu i Tabor, co wyleciało mi z głowy. Cieszę się, iż teraz mogłam poznać wszystkie ich przygody, nie zawsze słodkie, kolorowe.
To, co mnie ujęło w książce, to odpowiednie przedstawienie okoliczności, bez lukrowania. Realne zakończenie, poprowadzenie akcji z wręcz reporterską mocą. Wiadomo, że taka podróż, jakiej podjął się Michael, wymagała mnóstwa wyrzeczeń, a jego miłość do Tabor nie była usłana różami. Zdawał sobie sprawę z faktu, iż kotka nie należy do niego, a po prostu się nią opiekuje. Sama zastanawiałam się, co bym zrobiła na miejscu Kinga. Mogę zdradzić, to powszechnie rozprowadzona informacja — Tabor (jej prawdziwe imię brzmi Mata) wróciła do domu.
Pozycja idealna, człowiek ma ochotę i popłakać, i się pośmiać. Uwielbiam bohaterów, chciałabym móc ich wszystkich poznać. Szczególnie Michaela oraz Rona, czyli osobą mającą ogromny wpływ na rozwój historii. Prawdopodobnie już się domyślacie, z jakiego powodu! Nie zapominając o zwierzęcych przyjaciołach, nadających całości dowcipu, pewnej melancholii. Zwłaszcza podczas czytania dedykacji napisanej przez autorkę. Te kilka słów doprowadziło mnie do łez, gdyż przypomniało o moich kotach, które odeszły. Cóż, jeśli książka potrafi tak zauroczyć po pierwszej stronie — wówczas jest nieskończenie warta przeczytania. I puszczenia jej w świat, ponieważ podbiła oraz podbija serca tłumów. Dziękuję za jej stworzenie, Britt!
„Mój przyjaciel kot” jest powieścią niesłychanie ciepłą i wzruszającą. Idealnie wręcz nada się na prezent dla miłośników tych interesujących zwierząt, ale też osób, które nigdy nie mogły ich polubić, z różnych powodów. Coś czuję, że ta książka przekona sporo ludzi do adopcji kociaka — adopcji odpowiedzialnej, oczywiście, do czego również gorąco zachęcam!
Nasza przygoda z ów książką zaczyna się od poznania Michaela Kinga - bezdomnego czterdziestoparoletniego mężczyzny, który już od bardzo dawna mieszka na ulicach Portland. Jak każda taka osoba i Michael, zwany przez przyjaciół Węszycielem, ma swoją historię, która sprowadziła do na tą drogę i którą to poznajemy podczas lektury. Pewnego razu, wraz ze swoim przyjacielem Stinsonem, mężczyzna znajduje zranioną, wychudzoną i bardzo przestraszoną kotkę Z racji swojej miłości do zwierząt, Michael postanawia przygarnąć na jakiś czas to małe stworzenie, bo wie, że długo na ulicach Portland by nie przeżyła. Opatruje więc jej rany, karmi ją i stara się stworzyć dla niej przyjemny kącik, jednocześnie próbując odnaleźć jej właściciela. Szybko wychodzi jednak na to, że nie tak łatwo odnaleźć pana kotki, którą nazywa Tabor. W końcu ta osobliwa para bardzo się ze sobą zaprzyjaźnia i wyrusza w podróż przez Stany.
Równolegle poznajemy również historię Rona, czyli właściciela Tabor (a raczej Mata Hari). Poznajemy uczucia, jakie targają mężczyzną po stracie ukochanego zwierzaka, obserwujemy jego powolnie rozwijające się szaleństwo jednak co najważniejsze, razem z bohaterem cały czas trzymamy się nadziei, że Mata żyje i kiedyś do niego wróci.
Powyższy opis jest tylko takim ogólnym zarysem tego, co prezentuje sobą cała historia. Bardzo spodobało mi się to, że autorka postanowiła w swojej powieści przedstawić również wszystkie te emocje, jakie towarzyszom bohaterom i jakimi, przede wszystkim, obdarzają małą kotkę. To zaskakujące, jak takie jedno małe stworzonko może odmienić czyjeś życie i jak mocno człowiek może być do niego przywiązany.
Gdy w trakcie czytania uświadamiałam sobie raz za razem, że cała ta historia wydarzyła się na prawdę, jeszcze bardziej nie mogłam wyjść z podziwu nad wyjątkowością Tabor oraz nad tym uczuciem, jakie zarówno Michael, jak i Ron obdarzyli tego zwierzaka. Dodatkowo te wszystkie opisy zachowania kotki, ta jej mądrość i wyrozumiałość jeszcze bardziej chwyciły mnie za serce. Czytając książkę cały czas myślałam o tym, że tą historię powinien poznać każdy, kto nigdy nie doceniał kotów, Wszyscy zawsze myślą, że to psy są najlepszymi przyjaciółmi człowieka, a koty to tylko te urocze puchate stworzenia, które mają człowieka tak na prawdę gdzieś. Ta książka świetnie pokazuje, jak błędne jest myślenie tych, którzy nigdy nie mieli prawdziwego kontaktu z kotami. Choć sama po moim kocie widzę, że te zwierzęta mają swój własny charakter i nigdy nie będą robić tak, jak człowiek sobie wymyślił, to nie wyobrażam sobie tego, żeby mogły zachowywać się inaczej. One również czują głęboką więź ze swoim panem, chociaż pan to nie jest dobre słowo. Człowiek jest dla kota obrońcą i jego towarzyszem. To właśnie dzięki tej swojej indywidualności są one takie wyjątkowe i niesamowite.
Na początku wspomniałam o tym, że byłam zawiedziona stylem autorki no i niestety to jest prawda. Samą książkę czytało mi się bardzo źle, bo choć historia niesamowicie mnie ciekawiła, to jednak autorka opisała ją w taki nudny i bardzo dłużący się sposób, że mam wrażenie, że dobrnięcie do końca powieści zajęło mi całe lata. Było tutaj zdecydowanie za dużo zbędnych opisów - wiele rzeczy można byłoby skrócić, a i tak zachowałoby się cały sens i ważne elementy. Autorka nie potrafiła moim zdaniem przyciągnąć uwagi czytelnika - tą rolę wykonała w pełni historia Węszyciela i Tabor. Wydaje mi się, że gdyby nie to, książka byłaby dla mnie kompletną klapą.
Już po zakończeniu głównej części książki mamy zawarty fragment, w którym autorka opowiada o swoim spotkaniu z poszczególnymi bohaterami, już po całej tej historii z Tabor. Opowiada tam o tym, jak dalej potoczyły się ich losy. Tam zrobiła to fantastycznie! Pisała z własnej perspektywy i przez to było widać, że wie o czym pisze i jak w pełni oddać charakter tych sytuacji. Dla mnie cała książka mogłaby zostać napisana w taki sposób.
Podsumowując więc, warto sięgnąć po książkę Mój przyjaciel kot tylko po to, aby poznać tą wspaniałą i wzruszającą historię Michaela, Rona i ich wspólnej kotki. Szkoda, że styl, w jakim została napisana książka tak bardzo wszystko psuje i zniechęca do do czytania. Ja, choć bardzo się cieszę, że poznałam losy Tabor, to jednak czuję się, jakbym całkowicie zmarnowała ten czas, który na to straciłam. Opowiedzenie tej historii miało spory potencjał - szkoda, że został on tak bardzo zmarnowany...
Czy polecam? I tak i nie. Tak, no bo wiecie - Tabor. Nie, bo styl skutecznie utrudnia czytanie.
Od lat trwa wojna między psiarzami a kociarzami. Do której kategorii się zaliczam? Obu! Uwielbiam wszystkie zwierzęta, więc nie umiem rozdzielać je na lepsze i gorsze. Ponad rok temu przeczytałam świetną książkę autorstwa W. Bruce’a Camerona, chyba większość ją zna — „Był sobie pies”. Zrobiła na mnie spore wrażenie, dała wiele wspaniałych chwil. GAdy zauważyłam zapowiedź powieści Britt Collins z automatu pomyślałam, że obie pozycje mogą mieć wspólny mianownik, jakim jest dostarczanie wzruszeń. Nie pomyliłam się w tej kwestii, a teraz na mej półce dwa egzemplarze stoją dumnie obok siebie. Kto wie, może pora na historie o królikach, myszkach, koniach? Da się skompletować niezłą kolekcję! Aktualnie skupiając uwagę na twórczości Collins muszę stwierdzić, że postawiła poprzeczkę wysoko! I to nie tylko za sprawą talentu literackiego, ale też nietuzinkowej osobowości.
Britt nie jest wyłącznie pisarką i dziennikarką, a również działa na rzecz dzikich zwierząt. Udziela się charytatywnie, podróżuje po całym świecie, dociera do najdalszych zakątków, aby pomagać różnym gatunkom. „Duże koty” w Namibii, dzikie konie w Nevadzie, opiekowała się nimi. Udało jej się zebrać mnóstwo pieniędzy dla fundacji. Świetna kobieta, pełna pasji. Jakby stworzona do opowiedzenia tej historii, która przecież wydarzyła się naprawdę! Dopiero w trakcie lektury uświadomiłam sobie, że parę lat temu usłyszałam o Michaelu Kingu i Tabor, co wyleciało mi z głowy. Cieszę się, iż teraz mogłam poznać wszystkie ich przygody, nie zawsze słodkie, kolorowe.
To, co mnie ujęło w książce, to odpowiednie przedstawienie okoliczności, bez lukrowania. Realne zakończenie, poprowadzenie akcji z wręcz reporterską mocą. Wiadomo, że taka podróż, jakiej podjął się Michael, wymagała mnóstwa wyrzeczeń, a jego miłość do Tabor nie była usłana różami. Zdawał sobie sprawę z faktu, iż kotka nie należy do niego, a po prostu się nią opiekuje. Sama zastanawiałam się, co bym zrobiła na miejscu Kinga. Mogę zdradzić, to powszechnie rozprowadzona informacja — Tabor (jej prawdziwe imię brzmi Mata) wróciła do domu.
Pozycja idealna, człowiek ma ochotę i popłakać, i się pośmiać. Uwielbiam bohaterów, chciałabym móc ich wszystkich poznać. Szczególnie Michaela oraz Rona, czyli osobą mającą ogromny wpływ na rozwój historii. Prawdopodobnie już się domyślacie, z jakiego powodu! Nie zapominając o zwierzęcych przyjaciołach, nadających całości dowcipu, pewnej melancholii. Zwłaszcza podczas czytania dedykacji napisanej przez autorkę. Te kilka słów doprowadziło mnie do łez, gdyż przypomniało o moich kotach, które odeszły. Cóż, jeśli książka potrafi tak zauroczyć po pierwszej stronie — wówczas jest nieskończenie warta przeczytania. I puszczenia jej w świat, ponieważ podbiła oraz podbija serca tłumów. Dziękuję za jej stworzenie, Britt!
„Mój przyjaciel kot” jest powieścią niesłychanie ciepłą i wzruszającą. Idealnie wręcz nada się na prezent dla miłośników tych interesujących zwierząt, ale też osób, które nigdy nie mogły ich polubić, z różnych powodów. Coś czuję, że ta książka przekona sporo ludzi do adopcji kociaka — adopcji odpowiedzialnej, oczywiście, do czego również gorąco zachęcam!